Przekazy, podania, legendy...

Przekazy, podania, legendy…

 

LEONCIN Zamczysko Stare i Nowe – a każde inne niż wszystkie

Zamczysko Stare jest naprawdę bardzo wiekowe, liczy sobie prawie tysiąc lat. Najstarszy ocalały materialny dowód na działalność człowieka w tej części Puszczy Kampinoskiej – grodzisko o kształcie z XIII wieku. To także dobry, bo bardzo charakterystyczny przykład na to, jak na terenie Puszczy przenikały się, tworząc jedną całość, dzika przyroda, ukształtowanie terenu i działalność człowieka. Tu, na samym pograniczu pasma wydm i przedpola rozległych bagien nasi przodkowie, około tysiąca lat temu wypatrzyli sobie to miejsce i zbudowali w nim grodzisko obronne. „Zbudowali” to nawet nie jest dobre określenie – „inżynieria ziemna” najbardziej tu pasuje i oddaje charakter. Było to dawno temu, najprawdopodobniej już w okresie początków państwa polskiego. Miejsce schronienia dla ludności, nękanej częstymi najazdami i grabieżami, po pewnym czasie, kiedy zdawało egzamin „lokatorzy” po prostu obwarowali dodatkowo bezpieczny punkt, chroniony przez trudno dostępne tereny – kopiąc dwie fosy i sypiąc podwójne wały. Na szczycie wałów postawiono podwójny częstokół z zaostrzonych pali – najeźdźca, jeśli w ogóle tutaj dotarł, miałby ciężki orzech do zgryzienia. Takie podmokłe, nizinne tereny, na skrajach, albo pośrodku bagien (tak jak Biskupin) często w bliskim w sąsiedztwie rzek, niepozorne na pierwszy rzut oka były często wybierane na siedziby, nie tylko ze względów obronnych. Jak z dumą wspomina Paweł Jasienica w „Polsce Piastów”, Słowianie byli uznawani za mistrzów w budowie takich ziemnych umocnień i przemyślnych fortyfikacji. Poznań, w całości chroniony tą techniką, uchodził w całej Europie za niezdobyty! Słowianie nie mieli na Mazowszu do dyspozycji takiego budulca, jakie stworzyło Carcassonne – czyli złóż kamienia. Ale ich konstrukcje ziemne, oparte na naturalnym ukształtowaniu terenu, budziły podziw i respekt wśród najeźdźców, którzy z trudem musieli dobywać, forsując podwójne wały, fosy, wysokie ostrokoły, jakie ciężko było spalić, sforsować i zniszczyć. Zamczysko, choć od kilkuset lat tym obszarem w pełni włada dzika natura, wciąż budzi podziw swoim rozmachem. Niegdysiejsze podwójne wały, w dalszym ciągu wyraźne i wysokie pokrył już gęsty starodrzew, rosną tu też imponujące dęby, których wiek sięga podobno i trzystu nawet lat. Łacno sobie wyobrazić zastępy wojów, jacy bronili owej siedziby i całe gromady ludności, jaka wraz z dobytkiem i zwierzętami chroniła się w te bezpieczne pielesze przed najazdami hord Litwinów i Jadźwingów, kiedy to na horyzoncie majaczyły łuny pożarów grabionych wsi. Miejsce ma niezwykłą atmosferę, nic więc dziwnego, że krążą o niej różne podania, legendy i opowieści. Oczywiście, figuruje wśród nich także królowa Bona, która – gdyby dobrze zliczyć wszystkie takie przekazy – zostawiła na terenie Polski dobrze ponad setkę albo i więcej skrzyń żelazem kowanych, a pełnych złota i srebra oraz precjozów wszelakich! Przyciągało więc Zamczysko nie tylko turystów, ale także amatorów ukrytych skarbów. Ale chyba na próżno kopali…Chociaż kto by się przyznał! Miejsce jest położone tuż obok punktu, w którym krzyżują się wszystkie ważniejsze okoliczne szlaki turystyczne, czyli Główny Szlak Puszczański, Południowy Szlak Krawędziowy i Kampinoski Szlak Rowerowy. Warto rozpocząć zwiedzanie-poznawanie Puszczy od tego właśnie miejsca, a potem powtarzać ten rytuał o każdej porze roku – bo zupełnie inaczej Zamczysko prezentuje się w oprawie soczystej wiosennej zieleni, bujnego lata, potem kolorowej a często mglistej jesieni, oraz zimą, kiedy to gołe pnie i konary drzew zdają się tworzyć widmową wręcz kolumnadę jakby wielkiej katedry, której sklepienie ginie gdzieś w górze. Kiedy po mokrej jesieni, która zostawia wielkie kałuże przychodzi mróz i ścina te tafle wody, przysypuje je śniegiem najlepiej tam się czują narciarze na biegówkach. Zwłaszcza, że wtedy i bagna, zwykle niedostępne stoją przed nimi otworem. Ale Puszcza Kampinoska zimą, którą mało kto ogląda to zupełnie osobna sprawa, godna odrębnej powieści, całej sagi o losach krajobrazu, drzew, migrujących stad zwierząt. Kilkaset metrów w linii prostej od Zamczyska Starego jest położone Nowe Zamczysko – obiekt o kompletnie innym charakterze. Założyli go Niemcy w czasie I wojny światowej, prowadzący intensywny wyrąb Puszczy na potrzeby frontu. Drewno było wtedy bezcenne, bo liczyło się na wagę zwycięstwa w wojnie pozycyjnej. Była tu wtedy stacja kolejki przewożącej wycięte drzewa. Z drzew wyciętych w Puszczy Kampinoskiej powstał, wzniesiony rękoma niemieckich saperów, sławetny most drewniany w Wyszogrodzie, który postawiony na ów czas wojenny, przesłużył miejscowej ludności wiek prawie cały! Obecnie całość należy do szkoły pożarniczej, jest zamknięta dla zwiedzających – a szkoda, bo budynki mogłyby służyć nie tylko podchorążym, którzy rzadko tu bywają. Jest tu nawet basen, obecnie pusty. Najciekawszy obiekt stoi pośrodku Nowego Zamczyska. Jest to wieża widokowa, z której w okresie suchych, upalnych dni pracownicy Parku prowadzą stałe obserwacje – aby jak najszybciej zauważyć i zdusić w zarodku pożary, które stale zagrażają Puszczy Kampinoskiej. Niedaleko bramy Zamczyska stoi nietypowy ni to pomnik, ni tablica, złożona z kilku deseczek. Widniej na nich cytat, który przemawia chyba do każdego: „Las mi powiedział: - Czemu wy, ludzie jesteście nieraz tak smutni, bezradni? Czemu myślicie o swoich troskach, biedach, udrękach? Bo zapomnieliście o przyrodzie. Gdy ukochasz przyrodę – umiłujesz również ludzi, którzy mimo wszystko są jej nieodłączną częścią” .

 

powrót do spisu rzeczy
 


WIELISZEW Trytew – o widmie Błędnego Rębacza 

Ta okolica, jak każda z wielowiekową historią, ma swoje podania i legendy. Tradycja ludowa zwykle nie przekazuje żadnych dokładnych dat, można je tylko wywnioskować z różnych szczegółów. Trytew – bo takie nosi miano miejsce o jakim mowa – miało kilka znaczeń. Była to droga wiodąca groblą, alibo wałem, a także miejsce przeprawy przez rzekę. W czasach „potopu szwedzkiego” jak wiadomo były srogie zimy. Panowały tak potężne mrozy, że drzewa pękały – w końcu Szwedzi przeprawili się do Polski poprzez zamarznięty Bałtyk! To teraz nie do pomyślenia przy tym ociepleniu klimatu. Okoliczna ludność w obawie przed rabunkami i gwałtami (Szwedzi nie oszczędzali nikogo!) chroniła się w lasach i na bagnach, w rozmaitych komyszach i ustroniach. Jedną z takich grup, złożoną z prawie samych kobiet i dzieci podczas mroźnej nocy prowadził pono jakiś szlachcic. Była sroga zamieć, zatrzymali się na popas w tym właśnie miejscu. Szlachcic podjął się podsycania ognia, ale sen go zmorzył. Kiedy się ocknął o świcie zobaczył wygasły ogień i wokół niego same trupy, zamarzłych na śmierć swoich bliskich i sąsiadów. Dostał biedak kompletnego pomieszania zmysłów, od tej pory uciekał od ludzi, wałęsał się po tych lasach, a dniem i nocą rąbał drewno, ile mu tylko starczało sił. Nigdy nie mógł zaznać spokoju, ledwie kończył, natychmiast się zrywał do dalszej roboty. Nie spał, nie jadł, zarósł, zmarniał, sczerniał cały, w łachmanach wyglądał jak diabeł leśny-rokita, albo inne złe licho, przeto rychło skończył gdzieś biedak marnie. Ludzie gadali, że podczas kolejnej srogiej zimy, kiedy to rąbał bez wytchnienia, opadł z sił i też zamarzł, chyba gdzie w jakim wykrocie, tak jak jego najbliżsi i znajomi. I wilcy go pewnie zjedli bo ciała nigdy nie odnaleziono. Ale nawet po śmierci dusza jego nie zaznała spokoju. Ten stuk budził nieraz ludzi o północy. A niósł się daleko echem. Nikt z wodniaków nie lubi tu biwakować bo nie raz, nie dwa zdarzało się, że w nocy budziły ich odgłosy rąbania drewna i padających z trzaskiem drzew. Zrywali się bo zdawało się, że zaraz, zaraz korona drzewa zwali im się prosto na głowy – wypadają z namiotów, patrzą….a tu cicho, pusto, drzewa stoją jak stały…Tylko jakby jakieś kroki w oddali i pojękiwania, pokrzykiwania, pohukiwania, postukiwania o pniaki. Może to były i sowy, jakich tu pełno, albo bobry harcowały, jak to mają we zwyczaju, przy tworzeniu swoich żeremi…Kto tam wie…faktem jest, że nikt jakoś się nie kwapi do nocowania w tym miejscu.

 

powrót do spisu rzeczy

 


Topolina czyli Romeo i Julia znad Narwi -

Inna legenda też wiele mówi o szlaku Narwi, Bugu i Wisły, a konkretniej o tym odcinku Topolino – Nowy Dwór Mazowiecki. Od prawieków płynęły tędy szkuty, komięgi, barkasy, tratwy. Ho, ho, toż tędy prowadził szlak – Narwią z Litwy, a Bugiem z Rusi nad morze, do Gdańska. Otóż, tu na Topolinie z dawien dawna była karczma. Stała sobie niedaleko brzegu. Służyła miejscowym (ziemie były ludne i bogate), ale przede wszystkim zatrzymywali się w niej podróżni, a przede wszystkim wszyscy ludzie rzeki – trudniący się żeglugą i spławianiem drewna i towarów wszelakich, flisacy i oryle. Ludek to był hardy, dumny, znający swoje prawa, choć tak naprawdę żył sobie poza owoczesnym prawem. Mawiało się nawet „na wodzie wiatr wolności wieje”. Nieraz ten wiatr ratował od stryczka różnych obwiesiów i obieżyświatów, wolnomyślicieli i kozackie dusze, choć nie każdy z nich umiał znaleźć się na wodzie. Ten fach wymagał niezwykłej odwagi, bystrego oka, twardej pracy i „wyczucia wody”. Znali więc wodniacy dobrze to miejsce – Topolino (znaczone przez wysokie topole i wierzby), sam tak często odmieniany przez powodzie brzeg, no i karczmę. Chętnie tu przybijali, aby odetchnąć podczas i pierwszego spustu, i tego następnego, jaki następował zaraz po żniwach. Nie jeden flisak, retman czy oryl, a czasem i sam szyper przepuszczał tu całą zawartość swego „wacka” (czyli trzosa). Tym bardziej, że miejscowy arendarz był szczwany, nie w ciemię bity, a i wiedział dobrze jak prowadzić interes, zachęcić gości do kielicha. Trzymał nie tylko zwykłą okowitę, ale i ściągał inne przednie trunki – wina z Węgier, Francji, Italii, nawet i xeres z Hiszpanii, z całej Europy. A miał też ten Żyd arendarz piękną córkę o imieniu Sara, która tym wszystkim gościom usługiwała. Oczy miała czarne, kręcone włosy i smagłą cerę. Dziwili się nieraz przyjezdni (także ci podróżujący z Korony na Litwę) skąd tak piękna córka u tak szpetnego, podobnego do starego sępa bogata, suto wyposażona piwnica, chwalili sobie pobyt i zawsze korzystali z okazji, aby znowu odwiedzić obszerną a gościnną karczmę. Nikt też jakoś nie zwracał uwagi na różnych obcojęzycznych, cudacznie nieraz odzianych gości, jakich często Żyd arendarz przyjmował. Ale podejmował ich u siebie, w alkierzu. Pojawiali się oni często w nocy, zaraz też znikali, jeszcze przed świtem, daleko przed pierwszymi kurami. A ktoś kiedyś nawet podejrzał, że gospodarz siedzi nocą nad jakimiś księgami, przy jednej świeczce, jakieś zaklęcia szepce, dziwne nawet głosy dochodziły czasem z tamtej izdebki, jakby wiele osób tam gadało, ale zawsze wchodził i wychodził sam jeden Żyd, arendarz. I doniósł ten ciekawski do dziedzica, ale ten cenił stałe dochody, jakie Żyd arendarz płacił regularnie (i pożyczki dawał na mały procent) i kazał poszczuć psami fałszywego nadgorliwca, który chciał przejąć karczmę. Arendarz ów potajemnie trudnił się Kabałą, sprowadzał księgi i traktaty, a ci goście zwozili je z wielu miast, najczęściej z Pragi i Wilna, zwanego „Jerozolimą Północy”. Ojciec niewiele uwagi poświęcał córce, więc nie zauważył, że Sara, tak obojętna dla wszystkich, nawet dla herbowych gości, rozpromienia się, kiedy w karczmie pojawia się młody retman o jasnych włosach i błękitnych oczach. Pił niewiele, grał na małym prostym flecie, takiej świstawce raczej uczynionej z gałązki wierzbowej lub trzciny i tylko patrzył na Sarę, która uwijała się pomiędzy stołami. Lubili go wszyscy, nie wadził nikomu i chętnie słuchali jego piskania, bo też potrafił na tych prostych zabawkach kunsztownie naśladować śpiew ptaków, zwłaszcza trele słowika. Aż kiedyś jeden z kupców cudzoziemskich, w szatach długich i o ciemnym obliczu, zachwycony podarował mu flet z drewna różanego. Wtedy flisak zaczął grać tak, że goście zasłuchani zastygali nad pucharami i zapominali pić, co czasem denerwowało arendarza. Kiedy nie było innych gości młody retman znikał, odchodził na swoją szkutę, ale wieczorami Sara pilnie nasłuchiwała śpiewu ptaków i kiedy znad rzeki dochodziły dźwięki fletu znikała na długie, wieczorne godziny. Kiedy szkuty odpływały smutniała. Razu pewnego do karczmy przybył niezwykły orszak. Nie był to żaden szlachcic, ani poseł, ani też kupiec jakich też wielu tymi drogami podróżowało. Arendarz na widok swych gości giął się w ukłonach do samej ziemi. To byli jego mistrzowie, dla których osiadł na tym zakątku, z dala od świata i zawsze, przez te wszystkie lata, oczekiwał na ich znak lub też przybycie. I teraz pojawili się – zdrożeni długą podróżą, ale gotowi do dalszej wędrówki, bo podążali w tajemnej misji, do jakiej się od lat szykowali. Sara zadrżała na ich widok, złe przeczucie ścisnęło jej serce, kiedy tylko zobaczyła niecodziennych, przybyszy o groźnym, surowym wejrzeniu. Nie myliła się, ojciec na jedno żądanie, bez sprzeciwu oddał ją na służbę trzem mistrzom. Na pytanie, kiedy będzie mogła powrócić do rodzinnego domu odparł, że nigdy. Sara zniknęła jeszcze tej samej nocy. Jeszcze przed świtem barkas młodego retmana z Sarą na pokładzie odbił od brzegu. Młodzi popłynęli z bystrym nurtem Narwi, gnani też mocnym wiatrem, bo rozwinęli żagiel na dwóch masztach, choć najstarsi oryle na ten widok kręcili z troską głowami. I tak na skrzydłach wiatru i fal spieszyli do Nowego Dworu. Chcieli uciec przed przeznaczeniem – już się wydawało, że wszelki ślad po nich zaginie, bo jak po wodzie ich ścigać, a lądem to już niepodobna! Wzbudziło to przerażenie ojca i gniew straszliwy tych trzech mistrzów – jęli miotać jakieś klątwy, jeden z nich wybiegł przed karczmę i czynił gesty rękoma wzniesionymi do nieba. Czarne rękawy jego długiej szaty łopotały na wietrze jak skrzydła kruka, rychło niebo się zachmurzyło i pocięły je zygzaki potężnych błyskawic, a rzekę pokryły fale jakich nikt tu, na Narwi nigdy nie widział. Burza gięła i powalała drzewa, ludzie struchleli, a czarnoksiężnik dalej miotał swe zaklęcia. I kiedy łódź z retmanem i Sarą na pokładzie, skacząc po falach docierała już do samej Wisły uderzył w nią piorun i wszyscy tam, gdzie Narew łączy się z potężnym nurtem wiślanym - na miejscu zatonęli… Ślad po nich zaginął, tylko fala potem na brzeg wyrzuciła czarną chustkę Sary. Powiadają samotni żeglarze i rybacy, że czasem, głęboką nocą, przy pełni księżyca niesie się nad wodą tęskny dźwięk fletu a z głębin jakby dobiegał cichy płacz dziewczyny.

powrót do spisu rzeczy

 


ZAKROCZYM Mochty - o płaczącej wierzbie i zaklętym Smoku

(bajęda historyczno-mityczno-mistyczna)

Zakroczym leży na wysokim brzegu Wisły. Przeciwległy jest niski, chroniony wałami, przeto był często zalewany przez kapryśną królową polskich rzek. Starosta zakroczymski na sejmach w czasach Złotej Rzeczpospolitej co rok referował co komu Wisła zabrała, a gdzie i komu przydała – a były to nieliche kawały ziemi. Nikt nie znał dnia ani godziny przy wiosennych powodziach, a kiedy szła kra to każdy zanosił nowenny – tak to rządziła Pani Wisła przez wieki. Co z tego, że ślizgały się po niej dziesiątkami pakowne galary, szkuty, komięgi, baty i barkasy, tudzież wielgachne tratwy, a na każdy jarmark zakroczymski byle kmiotek przybywał wypchanym po wręby czym ta miał drewnianym czółnem, którego burty ledwie na piędź nad wodę wystawały. A rybitwy, na kępach chętnie zamieszkujący, przynosili całe połcie suszonego jesiotra i łososia a zaraz je na sól mieniali, na kute harpuny, nowe sieci, garnki gliniane aż z Iłży, kożuchy z Litwy. A Zakroczym stał i dumnie patrzył na ten wartki ruch na wodzie i ziemi, pewien swej pozycji i przyszłości, skoro przeszłość była tak bogata i znaczna. Przecz o małe ździebełko nie został stolicą – padło w końcu na Warszawę, też gród na wysokiej skarpie, ale wahano się pomiędzy kilkoma, i myślały głowy kanclerzy czy aby nie szumny Płock, gdzie królów chowano, abo też sławetny Czerwińsk, gdzie Jagiełło wojska swe pod Grunwald zdążając przez most pontonowy kunsztowny bardzo przeprawił chyżo, czy właśnie Zakroczym, gdzie z dawien dawna traktaty, jeszcze z Krzyżakami ustalano, a i poselstwa cudzoziemskie zawsze stawały na popas. Gościli owi posłowie w okazałym dworze królewskim, nie raz, nie dwa pohulali dostojni goście w karczmach (a i do zamtuza zawitali, bo na Solnej dwa takie przybytki dobrze prosperowały) a rankiem formowali grzeczny orszak i miejscem starodawnym przeprawiali się przez Wisłę na drugi brzeg i stamtąd z honorami prowadzeni, podążali do wrót Zamku Królewskiego, takoż na skarpie wiślanej postawionego. Nie czekał na polskie saluty powitalne Carolus Gustavus Rex, kiedy to swoje oddziały mostem rzuconym przez Wisłę przeprawiał. Mistrz Dahlberg uwiecznił ową scenę, a nie żałował rylca i takoż naszkicował siedm pagórków, na jakich in modo Rzymu – Wiecznego Miasta sam Zakroczym jest położony. Nie każdy to zoczy, uważnego oka i bystrego umysłu to wymaga. A pomiędzy tymiż pagórkami parowy biegną. W Zakroczmiu akuratnie nimi drogi poprowadzono, najsampierw ledwie bite, potem dylami wykładano, a finalnie brukiem z kamieni rzecznych. Wyboistym, ale trwałym. Takich to rowów na wysokim brzegu Wisły pełno jest. Czasem jako schronienie, szczególnie to mocno zarośnięte, służyły – dla ludzi i bydląt, kiedy Jadźwingowie i Pieczyngowie radzi napadali Mazowsze, pustosząc je nieraz bez litości. Czego nie zabrali to spalili, co się tylko dało w perzynę obrócili. Jeden taki podjazd Pieczyngów udało się miejscowym w pole wyprowadzić, na rozległe, niby równe a podmokłe, szerokie ługi zwabić i tam go częścią wyrżnąć w pień, częścią w plen wziąć – osadzano ich potem na surowym korzeniu, ale w środku lasów, aby nie zbiegli. A samo miejsce potrzeby Pieczoługi zwać zaczęli i tak już zostało. Na Duchowiźnie, gdzie przystępny bardziej brzeg i piękne kępy pośrodku nurtu, takoż są parowy głębokie. Woda je żłobiła, często też strumień nie lada jaki dołem ciecze. Jeden z nich nie tylko stromy, ale długi i kręty jest. Płynie nim rzeczułka mała, Strugą zwana, roztoka niby mała, ale wiosną i jesienią całe drzewa z koronami i korzeniami potrafi wyrywać i nosić, z obfitego źródła idąca, przy byle deszczu tyle z boków posiłków dostaje, że pieni się i żółcią tryska od piasku zrywanego ze zboczy. Kto uda się ścieżką wiodącą samym brzegiem parowu w górę Strugi trafi na śródleśne jezioro, małe ale głębokie i ciche. Czuwają nad jego ciszą i spokojem wysokie, rozłożyste drzewa, takoż wiekowe, grube dęby. Pochylają się lekko i patrzą na swe odbicia w ciemnej tafli wody. Czasem tylko ni stąd, ni zowąd wiatr, podmuch zabłąkany zawiruje i pomarszczy zwierciadło, drobny deszcz posieka, ale już po chwili zapada ta sama cisza i spokój, pełen cienia nawet w upalny i jasny, letni dzień. Pomiędzy tymi wysokim, strzelistymi, ciemnymi drzewami jedno jest zupełnie inne – to samotna, jedna jedyna tutaj wierzba płacząca, na samym brzegu, tuż nad taflą jeziora rośnie i tak pochylona zwiesza aż do wody swe miękkie, zielone warkocze. Skąd się tutaj wzięła? Nikt z miejscowych nie odpowie na to pytanie, bo brzegi jeziorka są bezludne, najbliższe zabudowania są dość daleko stąd, tak na pianie koguta. Zresztą jak pytać konkretnego wieśniaka skąd i dlaczego rośnie tu sobie jakieś drzewko? Popatrzyłby tylko spode łba na miastowego i tylko wzruszył ramionami. A co by pomyślał to już lepiej nie wnikać. Ale odpowiedź przyszła „sama”. Bo zwykle tak się dzieje, że jeśli czegoś szukamy, to po jakimś czasie, ale w najmniej spodziewanym momencie pojawia się to, za czym tak się uganiamy i tajemnica rozwiązuje się w oka mgnieniu. Trzeba tylko połączyć w jedno wszystkie pozornie oderwane elementy, które tak naprawdę zawsze tworzyły całość, ale my patrzyliśmy na nią niewidzącym wzrokiem. I owo coś nieodgadnione staje nam przed oczami jako coś jasnego i oczywistego. A więc te siedem wzgórz na jakich leży od zawsze Zakroczym, które tak od razu zoczył i wyrysował Dahlberg – to wcale nie jest przypadek. Jeśli uważny obserwator popatrzy na mapę, połączy te punkty w całość (a każdy jest wyznaczony specjalnie usypanym kurhanem jeszcze przez praszczurów naszych za czasów głębokiego neolitu) to otrzymuje jasny obraz – tak, toż to Wielka Niedźwiedzica! Gwiazdozbiór najbardziej widoczny, z najjaśniejszą na firmamencie gwiazdą Północy i tak przydatny dla myśliwych, błąkających się po bezkresnych lasach i rybaków, którzy po gwiazdach czytali kierunek i porę nocy. Nasze mazowieckie Stonehenge? Zakroczymski płaskowyż Nazca? Miejsce kultu, „środek świata” dla tamtych ludzi sprzed tysięcy lat, tak bezradnych wobec potęgi natury, bezkresu kosmosu, bezmiaru lasów, wód potężnych, biegnących znikąd do nikąd, a gór wysokich a znikających w morzu słonym, z którego przybywali przeróżni obcy? Gdzież go szukać jak nie nad Wisłą, nad którą w Krakowie czakram, jeden z siedmiu na świecie, drogą jedyną przez setki i tysiąclecia? Oddychali z ulgą na widok tego wysokiego brzegu z siedmioma pagórkami mieszkańcy powracający z długich wypraw, i ci podążający szlakiem bursztynowym z południa Europy na jej północ, a takoż zmierzający ze wschodu na zachód, szlakiem jedwabnym, z mirrą, kadzidłem i droższymi od złota korzeniami. A co ma do tego Struga, jej parów głęboki i to niezwykłe, śródleśne, utopione wśród drzew jeziorko? Ano wiele, tajemniczy krąg siły obejmował siedem wzgórz, ale tuż za jego granicą hulały ciemne siły, które można było przebłagać, ale zwykle na krótko. Dlatego nikt tam się nie osiedlił. Nawet kiedy przez wieki całe, tuż obok na Duchowiźnie, zatrzymywały się najpierw rozliczne galary, baty, panował gwar, a potem była przystań z prawdziwego zdarzenia i cumowały do niej parostatki hrabiego Zamoyskiego - to nad samą Strugą było pusto… Byli śmiałkowie, którzy próbowali to miejsce objąć w posiadanie, ale zwykle to się marnie kończyło i mizerne resztki po nich pozostawały, i zaraz potem znowu wracała ta sama cisza i pustka co zawsze. Może nie wszystkie dawne bóstwa i boginki. Prasłowiańskie i wcześniejsze odeszły na zawsze, nie wszystkie święte gaje wycięto…Pono w tym miejscu oddawano cześć bożkom wody, burzy, piorunów, tych sił, które zagrażały mieszkańcom i przybyszom. Ciskano w głęboki parów rybę, kościany grot, łuskę jesiotra, pazur niedźwiedzia, szczękę wydry, sztylet z rogu jelenia czy renifera, srebrną zapinkę, kawałek bursztynu – na przebłaganie. Kiedyś nawet złożono ofiarę z młodej dziewczyny o długich jasnych włosach. Wyrosła tam potem, nie wiadomo jakim sposobem, bo w pobliżu nie ma wcale takich drzew, jedna samotna, wiotka wierzba płacząca. Kiedy rosła, rosła i w końcu padała ze starości, zaraz na jej miejscu pojawiała się następna – ale zawsze tylko jedna jedyna. Razu pewnego przybiła do brzegu, u bram parowu Strugi długa łódź – drakkar normańskich wojowników i kupców. Płynęli do swego legendarnego miasta Truso, słynącego z kunsztownych srebrnych ozdób i wyrobów z bursztynu, a wracali z dalekiej wyprawy aż na Ruś, do Nowogrodu Wielkiego, do swoich pobratymców Rurykowiczów, a byli też nawet w dalekim Bizancjum. Wikingowie rozbili obóz przy Strudze, jak zwykle poza zwyczajowym miejscem tarży (i na otwartym brzegu, aby uniknąć podstępnego, nagłego ataku) i prowadzili handel z miejscowymi. Ich przywódca, Eryk o białej grzywie, twarzy spalonej wiatrem wielu mórz i słońcem Południa rychło się zorientował z czym ma do czynienia. Namówił jednego śmielszego otroka i ten pokazał mu cały parów, opowiedział jakie Złe tu zaklęte siedzi. Chmurny Wiking wrócił na okręt i pomimo sprzeciwu załogi wziął na obiatę drewniany, okuty brązem święty smoczy łeb, zakładany na dziobie smukłego okrętu tylko na wojenne wypady, noszący wiele śladów ognia bitwy, blizn od strzał i oszczepów oraz wylewanej nań krwi baranów. I cisnął ten smoczy łeb prosto w odmęty Strugi, na samo dno parowu. Ale dzięki temu – uważał - odpłynęli cało. Od tej pory miejscowi zaczęli zwać tę część Strugi, zamieniającą się w jezioro – Smok. I tak już pozostało do dziś.

powrót do spisu rzeczy

 


LEONCIN „Olendry” czyli polskie wierzby to cudzoziemki!

To jeden z najciekawszych i najbardziej zapomnianych epizodów dziejów Mazowsza – osadnictwo „olenderskie”. Pamiątki są jeszcze liczne i bardzo piękne, choć czas jest nieubłagany – nikną jedna po drugiej. Sprowadzano ich na ziemie polskie z różnych krajów zachodniej Europy, ale gwarowo wszystkich takich obcojęzycznych przybyszów, jacy się osiedlali na podmokłych nieużytkach zwano właśnie „olendrami”. „H” zjadano, pozostawała „reszta”, którą obdarzano nie tylko menonnitów z terenów obecnej Holandii i Belgii, jacy przybyli na nasze ziemie w XVI wieku, uciekając przed nietolerancją religijną. Potem przez wieki były to kolejne fale osadnictwa, także z Meklemburgii i Fryzji. Najmniej zmienił się krajobraz ziem, na których gospodarowali, zwłaszcza wokół tych miejscowości, jakie sami stworzyli na brzegach Wisły i Narwi. Kępa Kikolska, położona na terenach gminy Wieliszew, jeszcze przed wojną ludne, tętniące życiem miejsce już właściwie nie istnieje, wtopiła się w krajobraz dzikiej zarośniętej Narwi. Kazuń Niemiecki, na przedpolach Warszawy tworzył małą odrębną republikę. Jak się cofnąć w czasie, jak rozpocząć tę pielgrzymkę po małej Holandii tuż obok Stolicy? Trzeba się udać na teren Leoncina - do małego, zapomnianego przez ludzi i historię Wilkowa. Po krótkiej wędrówce krętą drogą wzdłuż wału można zobaczyć nietypowe na pierwszy rzut oka, spore drewniane domostwo. Stoi na małej podłużnej „terpie” – sztucznej wysepce. Wiele wieków doświadczenia na terenach Holandii, Fryzji, Meklemburgii dało tym ludziom cenną wiedzę, jak nie walczyć z żywiołem i naturą, lecz korzystać z jej dobrodziejstw i „klęsk” powodzi i częstych wylewów. Przemyślnie skonstruowane, gęsto plecione płoty z cienkich, wierzbowych gałązek przepuszczały życiodajny muł na pola uprawne i łąki, piękne sady i ogrody, a zatrzymywały niepotrzebny, jałowy piasek. Kiedy rzeka wylała nie zatapiała ich domów – „terpy”, usypane wzdłuż nurtu rzeki, stały niewzruszone przez wieki. Kiedy woda zalewała pola i drogi czółna i wiosła zastępowały wozy i konie. Długie domy, dzielone na pół wielką sienią, na przestrzał, pod jednym dachem chroniły dwie odrębne części – jedną dla zwierząt i tę mieszkalną, przeznaczoną dla ludzi. Przy wyższym stanie wody, wszyscy razem chronili się na obszernych strychach, dokąd prowadziły specjalnie przygotowane „pochylnie”. Polskie wierzby to cudzoziemki - dzięki „olendrom” zadomowiły się w mazowieckim krajobrazie!

 

powrót do spisu rzeczy