Topolina czyli Romeo i Julia znad Narwi

Topolina czyli Romeo i Julia znad Narwi
- Inna legenda też wiele mówi o szlaku Narwi, Bugu i Wisły, a konkretniej o tym odcinku Topolino – Nowy Dwór Mazowiecki. Od prawieków płynęły tędy szkuty, komięgi, barkasy, tratwy. Ho, ho, toż tędy prowadził szlak – Narwią z Litwy, a Bugiem z Rusi nad morze, do Gdańska.

Otóż, tu na Topolinie z dawien dawna była karczma. Stała sobie niedaleko brzegu. Służyła miejscowym (ziemie były ludne i bogate), ale przede wszystkim zatrzymywali się w niej podróżni, a przede wszystkim wszyscy ludzie rzeki – trudniący się żeglugą i spławianiem drewna i towarów wszelakich, flisacy i oryle. Ludek to był hardy, dumny, znający swoje prawa, choć tak naprawdę żył sobie poza owoczesnym prawem. Mawiało się nawet „na wodzie wiatr wolności wieje”. Nieraz ten wiatr ratował od stryczka różnych obwiesiów i obieżyświatów, wolnomyślicieli i kozackie dusze, choć nie każdy z nich umiał znaleźć się na wodzie. Ten fach wymagał niezwykłej odwagi, bystrego oka, twardej pracy i „wyczucia wody”.

Znali więc wodniacy dobrze to miejsce – Topolino (znaczone przez wysokie topole i wierzby), sam tak często odmieniany przez powodzie brzeg, no i karczmę. Chętnie tu przybijali, aby odetchnąć podczas i pierwszego spustu, i tego następnego, jaki następował zaraz po żniwach. Nie jeden flisak, retman czy oryl, a czasem i sam szyper przepuszczał tu całą zawartość swego „wacka” (czyli trzosa). Tym bardziej, że miejscowy arendarz był szczwany, nie w ciemię bity, a i wiedział dobrze jak prowadzić interes, zachęcić gości do kielicha. Trzymał nie tylko zwykłą okowitę, ale i ściągał inne przednie trunki – wina z Węgier, Francji, Italii, nawet i xeres z Hiszpanii, z całej Europy.

A miał też ten Żyd arendarz piękną córkę o imieniu Sara, która tym wszystkim gościom usługiwała. Oczy miała czarne, kręcone włosy i smagłą cerę. Dziwili się nieraz przyjezdni (także ci podróżujący z Korony na Litwę) skąd tak piękna córka u tak szpetnego, podobnego do starego sępa bogata, suto wyposażona piwnica, chwalili sobie pobyt i zawsze korzystali z okazji, aby znowu odwiedzić obszerną a gościnną karczmę.

Nikt też jakoś nie zwracał uwagi na różnych obcojęzycznych, cudacznie nieraz odzianych gości, jakich często Żyd arendarz przyjmował. Ale podejmował ich u siebie, w alkierzu. Pojawiali się oni często w nocy, zaraz też znikali, jeszcze przed świtem, daleko przed pierwszymi kurami. A ktoś kiedyś nawet podejrzał, że gospodarz siedzi nocą nad jakimiś księgami, przy jednej świeczce, jakieś zaklęcia szepce, dziwne nawet głosy dochodziły czasem z tamtej izdebki, jakby wiele osób tam gadało, ale zawsze wchodził i wychodził sam jeden Żyd, arendarz. I doniósł ten ciekawski do dziedzica, ale ten cenił stałe dochody, jakie Żyd arendarz płacił regularnie (i pożyczki dawał na mały procent) i kazał poszczuć psami fałszywego nadgorliwca, który chciał przejąć karczmę.

Arendarz ów potajemnie trudnił się Kabałą, sprowadzał księgi i traktaty, a ci goście zwozili je z wielu miast, najczęściej z Pragi i Wilna, zwanego „Jerozolimą Północy”. Ojciec niewiele uwagi poświęcał córce, więc nie zauważył, że Sara, tak obojętna dla wszystkich, nawet dla herbowych gości, rozpromienia się, kiedy w karczmie pojawia się młody retman o jasnych włosach i błękitnych oczach.

Pił niewiele, grał na małym prostym flecie, takiej świstawce raczej uczynionej z gałązki wierzbowej lub trzciny i tylko patrzył na Sarę, która uwijała się pomiędzy stołami. Lubili go wszyscy, nie wadził nikomu i chętnie słuchali jego piskania, bo też potrafił na tych prostych zabawkach kunsztownie naśladować śpiew ptaków, zwłaszcza trele słowika. Aż kiedyś jeden z kupców cudzoziemskich, w szatach długich i o ciemnym obliczu, zachwycony podarował mu flet z drewna różanego. Wtedy flisak zaczął grać tak, że goście zasłuchani zastygali nad pucharami i zapominali pić, co czasem denerwowało arendarza. Kiedy nie było innych gości młody retman znikał, odchodził na swoją szkutę, ale wieczorami Sara pilnie nasłuchiwała śpiewu ptaków i kiedy znad rzeki dochodziły dźwięki fletu znikała na długie, wieczorne godziny. Kiedy szkuty odpływały smutniała.

Razu pewnego do karczmy przybył niezwykły orszak. Nie był to żaden szlachcic, ani poseł, ani też kupiec jakich też wielu tymi drogami podróżowało. Arendarz na widok swych gości giął się w ukłonach do samej ziemi. To byli jego mistrzowie, dla których osiadł na tym zakątku, z dala od świata i zawsze, przez te wszystkie lata, oczekiwał na ich znak lub też przybycie. I teraz pojawili się – zdrożeni długą podróżą, ale gotowi do dalszej wędrówki, bo podążali w tajemnej misji, do jakiej się od lat szykowali.

Sara zadrżała na ich widok, złe przeczucie ścisnęło jej serce, kiedy tylko zobaczyła niecodziennych, przybyszy o groźnym, surowym wejrzeniu. Nie myliła się, ojciec na jedno żądanie, bez sprzeciwu oddał ją na służbę trzem mistrzom. Na pytanie, kiedy będzie mogła powrócić do rodzinnego domu odparł, że nigdy. Sara zniknęła jeszcze tej samej nocy.
Jeszcze przed świtem barkas młodego retmana z Sarą na pokładzie odbił od brzegu. Młodzi popłynęli z bystrym nurtem Narwi, gnani też mocnym wiatrem, bo rozwinęli żagiel na dwóch masztach, choć najstarsi oryle na ten widok kręcili z troską głowami. I tak na skrzydłach wiatru i fal spieszyli do Nowego Dworu. Chcieli uciec przed przeznaczeniem – już się wydawało, że wszelki ślad po nich zaginie, bo jak po wodzie ich ścigać, a lądem to już niepodobna!

Wzbudziło to przerażenie ojca i gniew straszliwy tych trzech mistrzów – jęli miotać jakieś klątwy, jeden z nich wybiegł przed karczmę i czynił gesty rękoma wzniesionymi do nieba. Czarne rękawy jego długiej szaty łopotały na wietrze jak skrzydła kruka, rychło niebo się zachmurzyło i pocięły je zygzaki potężnych błyskawic, a rzekę pokryły fale jakich nikt tu, na Narwi nigdy nie widział. Burza gięła i powalała drzewa, ludzie struchleli, a czarnoksiężnik dalej miotał swe zaklęcia.

I kiedy łódź z retmanem i Sarą na pokładzie, skacząc po falach docierała już do samej Wisły uderzył w nią piorun i wszyscy tam, gdzie Narew łączy się z potężnym nurtem wiślanym - na miejscu zatonęli… Ślad po nich zaginął, tylko fala potem na brzeg wyrzuciła czarną chustkę Sary. Powiadają samotni żeglarze i rybacy, że czasem, głęboką nocą, przy pełni księżyca niesie się nad wodą tęskny dźwięk fletu a z głębin jakby dobiegał cichy płacz dziewczyny.

 

powrót do spisu rzeczy